Rozdział III
Spojrzałam zdziwiona na dziewczynę. Ale ona patrzyła na Horana z
niewinną minką. Niall odwrócił się w moją stronę starając się złapać moje
spojrzenie ale ja wpatrywałam się w swoje buty. Starannie dobierając słowa
odpowiedział:
-Jesteśmy przyjaciółmi. –
odpowiedział dziewczynie, wiedząc, że większość całą tą scenę uwieczniła na
kamerze. Na dowód tego podszedł do mnie i uścisnął mnie szepcząc do ucha:
-Prawda?
Uśmiechnęłam się do niego
zadowolona z odpowiedzi. Przez chwilę myślałam, że powie, iż w ogóle się nie
znamy. Blondyn przeprosił dziewczyny, mówiąc, że trochę nam się spieszy. Kiedy
grupka się rozeszła zapytał mnie:
-To przyjechałaś taksówką, czy
masz swój samochód?
-Na razie jeżdżę autem taty,
ale obiecali mi, że za rok dostan… - przerwałam w połowie uświadamiając sobie,
że za rok może mnie już nie być.
-..dostaniesz własne, tak? –
podpowiedział.
-Tak. – potwierdziłam. Starałam
się mieć pogodny wyraz twarzy ale na próżno, bo blondyn zapytał:
-Co jest?
-Nic, nic. Tylko się tak
zawiesiłam. – odpowiedziałam chyba trochę za szybko. Nie uszło to uwadze
chłopaka.
-Hej, coś się stało? – zapytał
z troską malującą się na tej uroczej twarzy.
-Nie, wszystko jest ok. Tylko
jeszcze nie wiem czy na pewno dostanę to auto. – skłamałam. – Późno już. Rodzice
pewnie się martwią, bo obiecałam im, że będę w domu przed jedenastą. – kolejne
kłamstwo.
-Okey, ale daj mi chociaż swój
numer. – powiedział ze śmiechem.
Nabazgroliłam swój numer na ulotce z Nando’s i wręczyłam mu kartkę. Nie
spiesząc się ruszyliśmy w stronę samochodu.
-Sue, co się stało? Nic nie
mówisz… - stwierdził blondyn patrząc na mnie z troską. Nie bardzo wiedziałam
jak powiedzieć mu o mojej chorobie. „Jestem chora Niall i za kilka miesięcy
mogę już nie żyć.” No bo to nie brzmi zbyt… no jak? Jak może brzmieć wyznanie
śmiertelnej choroby osobie, którą parę godzin temu dopiero się poznało? Teraz
lepiej nic nie mówić. Ale mogłabym znać jego zdanie na ten temat…
-Zastanawiam się… jak wyglądają
ostanie miesiące życia ludzi mających raka albo jakąś inną, śmiertelną chorobę.–
powiedziałam ostrożnie. Spojrzał na mnie zdezorientowany ale zaraz oprzytomniał
i powiedział:
-Miałem przyjaciela… z rakiem
płuc. Powiedział mi, że doceniamy dopiero to co straciliśmy. On stracił
możliwość życia. Umarł… dwa lata temu. Od tamtego czasu inaczej patrzę na takie
osoby. Już wiem co mogą przeżywać. Już wiem, że do ostatnich chwil chcą
wykorzystać wszystkie możliwości. Spróbować wszystkiego co nowe, nieznane… -
rzekł ze smutkiem, po chwili zapytał mnie - Sue, czy chcesz mi coś powiedzieć?
-Ja… Bo widzisz… - Nie powiem
mu tego teraz. Powiem mu po operacji.– …Tak się tylko zastanawiałam. Bo moja
babcia jest chora i naprawdę nie wiedziałam jak mam na to patrzeć. Dziękuję, że
pomogłeś mi to zrozumieć.– skłamałam gładko.
-Dziwnie się zachowujesz. Ale
uznajmy, że nie zwariowałaś. – powiedział i oboje wybuchliśmy śmiechem. Od razu
poprawił mi się humor. Kiedy się opanowaliśmy, rozejrzałam się dookoła i
spytałam:
-…Ej, gdzie my jesteśmy?
Blondyn popatrzył na okolice.
-Szliśmy w stronę parkingu ale…
teraz, to ja już nie wiem… – odparł, powstrzymując śmiech. – Nie no, nie mogę!
– rzekł i znów zaczął się śmiać, a ja razem z nim. Musiałam usiąść. Chłopak
wziął ze mnie przykład i przykucnął koło mnie. Pierwsza się ogarnęłam i z
szerokim uśmiechem jeszcze raz dokładniej przyjrzałam się temu miejscu. Księżyc
oświetlał taflę wody oraz miejsce w którym staliśmy. Dalej były uliczki wciąż
tętniące życiem mimo późnej pory. Pomogłam chłopakowi podnieść się z klęczków i
ze śmiechem przyglądałam się jak próbuje włączyć GPS w telefonie.
-No, to są chyba jakieś żarty!
– krzyknął nagle, a ja patrzyłam jak ekran telefonu rozświetla informacja o
rozładowaniu baterii, a potem gaśnie. – Wszystko się dzisiaj zmówiło, czy co? –
rzucił pytanie w przestrzeń. A ja, jak to ja, znów nie wytrzymałam i zaczęłam
się głośno śmiać.
-Więc tak...Mamy: -jeden rozładowany telefon
-kluczyki od
zaginionego samochodu
-jednego,
zdesperowanego Irlandczyka
oraz
-jedną,
płaczącą ze śmiechu Australijkę - stwierdził blondyn.
-Co z tym możemy zrobić? – spytałam z sarkazmem. Po kilkunastu minutach, które
spędziliśmy na śmianiu się z naszej głupoty postanowiliśmy pójść do pobliskiego
baru i wezwać taksówkę. W końcu oni muszą mieć telefon…
***
-Telefon nie działa. –
oświadczył barman.
-Żartuje pan. – rzekłam z
niedowierzaniem. – A jest jakiś w okolicy?
-Jest automat telefoniczny przy
tej wypożyczalni rowerów. Ale od dawna jest zepsuty.
Spojrzałam na Horan’a w tym
samym czasie co on na mnie. Chyba nie mamy wyboru. Musimy zrobić sobie małą
wycieczkę rowerową…
***
-Chociaż tym razem mieliśmy
szczęście. – powiedział zadowolony Irlandczyk kiedy wsiadaliśmy na niebieskie
rowery.
-Gdzie tu szczęście? Ja mam
zadyszkę po paru metrach, nie mówiąc już o kilkunastu kilometrach, które dzielą
mnie teraz od domu. – oświadczyłam patrząc na swój rower z niepokojem.
***
Dotarłam do domu po godzinie.
Postanowiłam zacząć od sprawdzenia, czy aby na pewno mam płuca. Ale tak na
serio, to pożegnałam się z Horan'em i weszłam/wczołgałam się do swojego
pokoju starając się nikogo nie obudzić. Chłopak powiedział, że jutro do mnie
zadzwoni i sprawdzi, czy nadal żyję. Co za ironia…